Szczęśliwe Krowy

Szczęśliwe Krowy

Niejednokrotnie rano z błogiego snu, czasami jeszcze we mgle, budzi mnie wołanie moich  współmieszkańców: „na, na, na”. Wołają swoje krowy z pastwiska do domu na dojenie. Całą noc spędziły na zewnątrz, pasąc się i przeżuwając niespiesznie, wtopione w nasz górski krajobraz jak buki, jodły czy kamienie, stając się naturalną jego częścią. Na wołanie gospodarza przychodzą jak wierne pieski do swego pana, ocierają się o niego, piją wodę i gęsiego, w kaczy raczej sposób, wchodzą do obory. Przyglądając się temu przedstawieniu ma się nieoparte wrażenie przebywania w raju, kiedy wilk pasł się z jagnięciem i kiedy zwierzęta traktowały człowieka jak starszego brata, ufając, że nie doznają od niego krzywdy.

Obserwując jednak współczesny świat ma się nieodparte wrażenie, że człowiek wyniósł się ponad przyrodę do tego stopnia, iż zbudował sobie współczesną wieżę Babel. Nie dostosowuje się do niej, nie kształtuje jej ale ją eksploatuje, uważając, iż mu się to należy. Popatrzmy – cóż za ironia pomimo obecnego prawa, wydawałoby się ponad potrzebę chroniącego naturę, jest jednak ona przez nasze społeczeństwo traktowana przedmiotowo. Z reguły nie zastanawiamy się nad genezą otaczających nas rzeczy w naszym codziennym życiu. Nad meblami, jedzeniem, ubraniem pojazdem itd. A tak się składa, że większość z nich wynika z jakiegoś cierpienia. Wszystko bowiem co przekształcamy na swój użytek, przekształcamy z otaczającego nas żyjącego środowiska, a stosunek do tego środowiska określa w wielkim stopniu nasze człowieczeństwo. Stoimy jakby na rozdrożu: z jednej strony chcemy podporządkować sobie świat, nawet pogodę, z drugiej zaś strony nasza wewnętrzna dusza ciągnie nas ku dzikiej przyrodzie, nasze wewnętrzne „ja” mówi nam, ze tam jest nasze miejsce.

Oto niedawno jeden z kolegów opowiadał mi historię ze swego gabinetu, kiedy badał szczeniaka z chorobą uczuleniową skóry. Podejrzewając, że zwierzę może być uczulone na mleko krowie zapytał właścicielkę, osobę dobrze ubraną, na pierwszy rzut oka wykształconą: „Czy karmi go pani krowim mlekiem?” Na co oburzona właścicielka: – „Co Pan – ze sklepu”. Dawniej kiedy większość rzeczy do domu można było sobie  samemu związek z ta rzeczą był inny – dziś nawet na wsi wszystko kupujemy – tanio, byle jakiej jakości, bo przecież nic się nie opłaca.

Swoją pracę zawodową rozpocząłem w końcu lat osiemdziesiątych w poznańskich PGR-ach. W naszej gminie było wtedy około 10 tys. sztuk bydła, w znakomitej większości w hodowli wielkostadnej. Przyjeżdżając do gospodarstwa często czułem się jakbym przyjeżdżał do obozu koncentracyjnego. Chów tych biednych zwierząt nastawiony był na zysk. Dla właścicieli, zarządców  krowa to było wymię, do którego przyczepiony był pysk – jak wlew paliwa, a jedyną wartością była wydajność mleczna. Bydło to bardzo często chorowało, to zapalenie wymienia, to kulawizna, to zaleganie, to bezpłodność, cierpiało w milczeniu. Częste były nasze wizyty, smutne nasze leczenie. Dziś niestety również można spotkać takie gospodarstwa. Na całe szczęście nie w naszym powiecie.

Gdy kilka lat temu zawitałem w okolice Gorlic, pierwsze co rzuciło mi się w oczy to spokojne, leżące na łące lub pasące się krowy. Jeszcze bardziej zdumiało mnie ich zachowanie w porze dojenia. Na zawołanie gospodarza schodziły z góry, gęsiego, według starszeństwa ustawiały się do rzecznego wodopoju, ba ustępowały sobie nawet miejsca, a później w spokoju szły do dojenia. Każda na swoje miejsce w oborze, nieśpiesznie, bez nerwów. Nikt ich nie musiał pętać. Nie miały kołka między nogami ani szyi przywiązanej do nogi. Jakby z przyjemnością oddawały mleko. Potem spokojnie wracały do swych zajęć. Pomyślałem, one muszą być szczęśliwe i zacząłem dokładniej się im przyglądać. W marszu zachowywały hierarchię oto z przodu szły młode  szybkie sztuki, stare „matrony” w środku a na końcu słabsze, jakby trochę smutne ale zadowolone z życia. Ten sam schemat marszu, o dziwo, występuje u wszystkich dzikich pustorogich. Pomyślałem: tak musiały poruszać się po puszczy tury. Gdy kładły się aby przeżuwać, układały się  w kółko, młode słabe sztuki w środku, całkiem jak woły piżmowe. Jedna była z boku, jak się później okazało, dokupiona do stada w zeszłym roku, dla innych jeszcze obca, całkiem jak w naszej szkole, czy wsi, gdy nastolatki tworzą grupki wzajemnej adoracji. Jakież było moje zdziwienie kiedy pierwszy raz w nocy latem jechałem przez wieś i zobaczyłem śpiące bydło. Mieszkamy w terenie bytowania wilka. Krówki zwinęły się jakby w kłębek, rogi na zewnątrz. Potężne zwierzęta nawet u wilka budzą respekt. Spały razem jak rodzina kurcząt.  Podczas dojenia zachowywały się wyjątkowo spokojnie jakby karmiły własne dziecko, aparat udojowy nie miał za zadanie wyssać resztki życia z bydlęcia jak wampir, ale skłonić je do ofiarowania czegoś gospodarzowi. Krowy pomimo dobrej mleczności nie były wychudzone. Stare powiedzenie hodowców: „chuda krowa daje więcej mleka” ma swoje metaboliczne znaczenie ale jakby górskiej czerwono-białej to nie dotyczy. Zadziwiał również stosunek krów do gospodarza, traktowały go jak członka stada. Do mnie podchodziły już z brakiem zaufania, mam małą nadzieję, że nie ze względu na moją aparycję. Nigdy nie uważałem się za przystojnego, zwierzęta jednak z jakiegoś powodu mnie lubią. Po łące chodziły oparte na silnych dużych racicach, nie zapadały się w błocie. oto rasa dostosowana do środowiska, w którym żyje, pomyślałem wtedy.

Obserwowałem również w jaki sposób spożywa swoją strawę i to też mnie zdziwiło. Wypas przypominał bardziej pasące się wybrednie jelenie niż łapczywie połykające trawę bydło innych ras.  Krowy starannie wybierały nawet gatunki roślin, które jadły, pozostawiając „niesmaczne”. Jakże szczęśliwa jest istota, która może wybierać to co je. Pałaszuje to, co jej smakuje, a smakuje to co jest najbardziej potrzebne dla organizmu. Zaczyna się komfort życia, o którym tak wszyscy marzymy. Potwierdzi to chyba każdy, komu przyszło jeść przez dłuższy czas angielskie czy amerykańskie potrawy.

Ale najciekawsze w tym wszystkim jest to, że szczęście naszego inwentarza przenosi się i na nas. W pierwszej kolejności w sposób materialny, sprawdza się bowiem powiedzenie: „Jesteśmy tym, co jemy”. Mleko od krów z naszego powiatu zawiera nie tylko białko, tłuszcze i witaminy ale i inne substancje biologicznie czynne przekazywane z miłością swemu potomkowi. Mleko to zawiera pełnie mikroelementów dobieranych przez matkę wraz ze strawą a potem przekazywane dziecku. Do mleka tego przenosi się nawet zapach ziół, którymi karmi się krowa. I ten biblijny napój jest w zasięgu naszych rąk.

Ale niestety dla nas, mleko to sprzedawane jest do mleczarni, w której podlega obróbce termicznej i przemysłowemu procesowi, mającemu na celu zagwarantowanie zdrowia. Cóż za ironia – najbardziej zdrowe w tym wypadku powinno być wygotowane łyko. Na nasze jednak szczęście w całej obserwowanej od lat gorączce dostosowywania się do bliżej niesprecyzowanych dyrektyw Unii Europejskiej.  Niszczenia  w ten sposób naszych lokalnych, małych zakładów, Bruksela pozostawiła nam furtkę „sprzedaży bezpośredniej”. To znaczy, że zgodnie z unijnym prawem każdy może sobie kupić mleko od producent kiedy chce i za jakie pieniądze chce, bez oglądania się na jakiekolwiek przepisy.

Od drobnego producenta i jego wyhołubionej krówki wielkie zakłady skupują mleko po 60 -70 groszy za litr – czyż w związku z tym nie warto sobie kupić mleka, sera, śmietany na Maślanym Rynku w Gorlicach od znanego sprzedawcy. Czy naprawdę wolimy pić przetworzone produkty mleczne od zestresowanej krowy zakupione w markecie.

W drugim moralnym aspekcie stajemy się szczęśliwi, gdy popieramy nasza lokalną produkcję, naszego lokalnego rolnika, wspierając tym „szczęście” zwierząt, za które jesteśmy odpowiedzialni przed Stwórcą.

brak komentarzy

Zostaw komentarz